Utworzono: 01 czerwiec 2016

Pamiętnik z testów Domku Letniskowego w Harklowej.

Dzień 1.

Przyjechaliśmy do obiektu jakoś po pierwszej w nocy. My, czyli Ja (Aga), dwóch Mateuszów, Wojtek i Michał. Co prawda „recepcja” nie działa tutaj całodobowo, ale po wcześniejszym uprzedzeniu telefonicznym, gospodarze nie zgłaszali zastrzeżeń do tak późnego meldunku. Zostaliśmy przywitani ciepłą herbatą i zaścielonymi już łóżeczkami.

Sam domek, jak to domek letniskowy, drewniany, dwupiętrowy, skromny, ale za to zaopatrzony w chłodząco-grzewczy system klimatyzacji. Kuchnia wyposażona w kuchenkę indukcyjną i małą lodówkę została z miejsca zapełniona dwudniowymi zapasami jakie przywieźliśmy ze sobą.

Po szybkim prysznicu od razu położyliśmy się spać, padnięci po kilkugodzinnej podróży samochodem.

 

Dzień 2.

Wstaliśmy bladym świtem, to znaczy coś około 10 rano, obudzeni przez lokalne ptactwo w postaci kosa i sikorki, które poczuło się oburzone (niektórzy mogli by stwierdzić, że zaciekawione) tym nietypowym towarzystwem i postanowiło głośno wyrazić swoją opinię na nasz temat. Niestety nie znaleźliśmy wspólnego języka i po małej sesji zdjęciowej i wymianie gwizdów oba ptaki sobie poleciały.

Korzystając z doskonałej pogody wybraliśmy się na wycieczkę krajoznawczo-przyrodniczą po okolicznych lasach. Po drodze spotkaliśmy grzybiarzy, którzy pozwolili się sfotografować wraz efektem swoich zbiorów, tj. koszykiem podciecy i czerwonych kozaków – najpopularniejsze tutaj grzyby o tej porze roku.

Robiąc okrążenie przez pola i lasy udało nam się zwiedzić obiekty zabytkowej, ale w ciąż funkcjonującej kopalni ropy naftowej oraz podpatrzeć bociana spacerującego sobie beztrosko po łące. Po kilkukilometrowym spacerze wróciliśmy do domku na obiad, po którym mogliśmy oddać się błogiemu lenistwu, sprawdzając wytrzymałość huśtawki pod altanką (potwierdzona do 78 kg :) i wypuszczając w powietrze pierwszego drona.

Na wieczór zaplanowaliśmy grilla połączonego z ogniskiem, na które zaprosiliśmy również gospodarzy. Jako nieplanowani goście odwiedziły nas również trzy koty sąsiadów, które towarzyszyły nam do samego końca. A w środku nocy straszył z lasu „szczekający” koziołek. Dźwięk łatwy do pomylenia ze szczekającym psem, zgodnie z zapewnieniami gospodarza miał należeć właśnie do samca sarny, które zamieszkują okoliczne lasy.

 

Dzień 3.

Tym razem wstawanie poszło nam lepiej – pobudka o godzinie 9. Szybie śniadanie i… lenistwo na tarasie, tudzież na trawce za altanką. Pogoda wręcz idealna, słoneczko ładnie przyświecało, zero wiatru – idealnie na latanie. Zebraliśmy cały sprzęt latający i podjechaliśmy na wypatrzoną wcześniej polanę, należącą swoją drogą również do naszych gospodarzy, którzy nie mieli nic przeciwko temu, abyśmy trochę ją zadeptali. Efekt – jakieś 2 h latania, robienia zdjęć z myśliwskiej ambony i kilka grzybów znalezionych zupełnym przypadkiem.

Na obiad pojechaliśmy do pobliskich Przysiek, do restauracji Afrodyta, a potem na zwiedzanie do Karpackiej Troi w Trzcinicy. Skansen, praktycznie opustoszały tego dnia (piątek – normalny dzień pracujący) okazał się na tyle interesujący, że spędziliśmy w nim całe popołudnie. Świetnie zrekonstruowane chaty z okresu 770-1030 r. n.e. oraz mury obronne grodu zwiedza się bardzo przyjemnie. Do każdej z chat można wejść i „pomacać”, a nawet usiąść na dłużej i pogadać. Udało nam się również przyłapać strażnika skansenu w postaci jeża na obchodzie wokół murów J. Dodatkową atrakcją skansenu jest platforma widokowa, na którą trzeba niestety wejść o własnych siłach, jednak widok z góry wynagradza ten wysiłek. Przy bramie wyjazdowej znajduje się punkt pamiątkowy, w którym można też zjeść domowy obiad. Ponieważ jednak my byliśmy już po posiłku, nie skorzystaliśmy z tej okazji.

Po zakupach zaopatrzeniowych w supermarkecie w Jaśle i doskonałych lodach w restauracji Różana w Skołyszynie udało nam się wrócić do domku na tyle wcześnie, aby jeszcze podładować baterie do dronów i spróbować ponownie polatać nad naszą miejscówką. Wspominałam już że w całej okolicy obowiązuje strefa G?

 

Dzień 4.

Wstawanie idzie nam coraz lepiej. Tym razem zwlekliśmy się z łóżka jeszcze przed dziewiątą (przynajmniej większość). Pogoda nadal świetna. Dzisiaj wzięliśmy pod lupę wypożyczalnię rowerów. Rowery nie są co prawda nowe, ale sprawne. Wybraliśmy pięć odpowiadających naszym preferencjom i ruszyliśmy na podbój lokalnego szczytu – góry Cieklinka, oddalonej od domku o jakieś 9,5 km. Najpierw trzeba było dotrzeć do miejscowości Cieklin, co poszło nam całkiem sprawnie, później jednak należało skręcić na czerwony szlak rowerowy, prowadzący na szczyt góry... należało. My jednak znaleźliśmy własną drogę – przez las i pomiędzy kilkoma gospodarstwami, zmuszeni zostawić rowery gdzieś w lesie, na szczyt dotarliśmy pieszo. Nie było łatwo – to fakt. Beskid niski również potrafi postawić wyzwania przed niewprawionym, miastowym turystą. Ostatecznie jednak dotarliśmy do celu, a lody jakie zjedliśmy w drodze powrotnej były na pewno najlepszymi, jakie jedliśmy w życiu, no, niech będzie, że w roku J. Do domku wróciliśmy zmęczeni, obdrapani, ale zadowoleni (przynajmniej większość J).

Głosowanie przeprowadzone w kwestii obiadu rzuciło nas później do smażalni ryb w miejscowości Folusz. Na zdobycie Diablego Kamienia nie mieliśmy już sił, ale rybka była pyszna.

Jak wiadomo, po dobrym obiadku, równie ważny jest dobry deser. Dlatego na kawę i drugie już lody tego dnia pojechaliśmy do Biecza. Mimo, że wszystkie atrakcje były o tej godzinie zamknięte, pozwoliliśmy sobie na krótki spacer wokół miejskiego rynku, zabytkowych murów obronnych i kościoła Franciszkańskiego.

Wieczór standardowo spędziliśmy na lataniu dronem na sprawdzonej polance, a Ci, którzy nie zabrali ze sobą sprzętu latającego wybrali się na krótki spacer w celach zaopatrzeniowych, po drodze zwiedzając zabytkowy cmentarz wojskowy, ukryty niedaleko w lesie, jakieś 500 metrów od domku.

 

Dzień 5.

Dzisiaj dzień wyjazdu, wstaliśmy więc odpowiednio wcześniej, aby łyknąć jak najwięcej z tych mini wakacji na wsi. Po szybkim śniadaniu droniarze pojechali latać, a pozostali zabrali się za pakowanie i ogólne ogarnianie domku. Gospodarze zaprosili nas dzisiaj na obiad, abyśmy mogli przy okazji podzielić się wrażeniami z pierwszej wizyty w obiekcie. Było bardzo sympatycznie, niestety wszystko co dobre, szybko się kończy, a nas czeka jeszcze daleka droga do Warszawy. Musieliśmy więc z żalem się pożegnać, ale z pewnością wrócimy tu jeszcze.